środa, 24 lutego 2021

VW T6 California - zakup w Niemczech w czasie covida i z dziwną umową

Klient z Dolnego Śląska wypatrzył w Hannoverze żółtego VW T6 California w wersji Beach. Cena 39.900€, rocznik 2015, przebieg w okolicach 150kkm. Kontakt telefoniczny był całkiem profesjonalny, auto zarezerwowałem, spotkanie umówiłem, pojechaliśmy. Zanim jednak to nastąpiło, mój klient postarał się o papier dokumentujący służbowy przejazd oraz dał zarobić jakiejś placówce ponad 200 PLN za szybki, szczęśliwie negatywny test na covid. Wiadomo było, że także na terenie Niemiec jest szereg ograniczeń, a tak to w praktyce wyglądało. Do budynku dealera wejść nie można, z toalety można było skorzystać tylko nieoficjalnie, w przylegającym do salonu warsztacie. W czasie jazdy próbnej w samochodzie mogła się znajdować tylko jedna osoba. Jakie to ma znaczenie, że przed chwilą wysiedliśmy, ja i mój klient, z tego samego auta, w którym podróżowaliśmy razem przez ostatnie 4 godziny? Żadne. Zresztą określenie "jazda próbna" też jest mocno przesadzone - klientowi polecono, by pojechał do najbliższego skrzyżowania z sygnalizacją, tam miał zawrócić, następnie wrócić na plac. Nawet późniejsze dobijanie targu i podpisywanie dokumentów odbywało się dosłownie na kolanie. Pracownik punktu wchodził i wychodził, kopiował i wypełniał, wreszcie przedstawił do podpisu umowę, o której za chwilę. 

O pracowniku, który okazał być synem właściciela punktu, można powiedzieć: uprzejmy i profesjonalny, już przed wyruszeniem w drogę powrotną dodałbym jeszcze: nieugięty manipulant. Męczyło mnie od początku jego natrętne powtarzanie, że "kampery" od VW, których rzeczywiście kilka stało dookoła nas na tym placu, schodzą na pniu i prawdziwym problem jest to, skąd je zdobyć, ponieważ wszyscy chcą je kupić a nikt nie chce sprzedawać. Z perspektywy czasu myślę, że była to nie tyle zwykła "handlarska" paplanina, ile raczej tworzenie gruntu pod to, co miało nastąpić przy podpisaniu umowy.

Auto robiło dobre wrażenie, brak wycieków, dziwnych odgłosów pracy, z blacharki tylko jeden błotnik wskazywał na działania naprawcze. Odebrałem przy okazji lekcję pokory, bo choć uzbrojony w miernik lakieru latałem po kilka razy dookoła tego auta, to jednak początkowo nie zauważyłem (poza wspomnianym błotnikiem) pewnego miejsca tak grubej szpachli, że na moim mierniku skończyła się skala. Mój klient spostrzegł mianowicie ślady farby pod klamką tylnej klapy, przypuszczalnie w miejsce poniżej klamki solidnie uderzono dyszlem przyczepy. Innym problemem było ogumienie letnie, na jakim T6 był wystawiony do sprzedaży. Sprzedawca zadeklarował, że pójdzie jeszcze poszukać, czy nie znajdzie przypadkiem na magazynie jakichś zimowych, pasujących opon (żeby było śmieszniej to był ten okres, kiedy Niemcy i Polskę sparaliżowały śniegi i siarczyste mrozy). Myślicie że coś znalazł? Handlarze samochodami to w ogóle są czasem zabawni ludzie. 

Ciekawie przedstawiała się sprawa umowy. Obok standardowych danych dotyczących pojazdu i stron umowy, handlarz dopisał odręcznie w odpowiednim wykropkowanym polu standardowy cwaniacki tekścik "Verkauf für Export, keine Gewährleistung, keine Garantie" (niem. sprzedaż na eksport, brak rękojmi, brak gwarancji). Tego typu zapis stanowił oczywiste pogwałcenie praw kupującego, który kupując jako osoba prywatna od handlarza ma zapewniony rok tzw. rękojmi od wad fizycznych (Sachmängelhaftung), z zachowaniem pewnych ustawowych okresów. Jeśli więc auto wykaże jakąś usterkę po zakupie, to w pierwszym półroczu handlarz musi udowodnić, że nie istniała ona w momencie przekazania towaru, w kolejnym półroczu ciężar udowodnienia takiego stanu rzeczy przechodzi na kupca. Jeśli jakaś poważna usterka wystąpi, kupujący nie może jednak pojechać do pierwszego lepszego serwisu w swojej okolicy i rachunek za naprawę przesłać handlarzowi. Kupujący może tak zrobić po uzgodnieniu z handlarzem, natomiast co do zasady jest on obowiązany umożliwić handlarzowi jako pierwszemu usunięcie usterki.

Pracownik punktu dealerskiego na moje zgłoszone wątpliwości argumentował niemal dziecinnie, że przecież oni sprzedają masę aut miesięcznie, także za granicę (nawet do Skandynawii!), i nikt nigdy nie zgłaszał żadnych obiekcji w tym względzie. Poza tym przyznanie kupującemu rękojmi jest i tak bez sensu, bo przecież nie będzie on jechał setki kilometrów do naprawy. Zresztą, ten samochód i tak jest oferowany w okazyjnie niskiej cenie, już na niego ostrzą sobie zęby kolejni dopytujący klienci, więc gdyby miała być jeszcze jakaś rękojmia, no to wicie-rozumicie, trzeba by podnieść cenę. A tak w ogóle, to oni są renomowanym punktem handlu samochodami i jeśli coś by było nie tak (co oczywiście niemożliwe!), to przecież zawsze można się jakoś dogadać. No i jeśli umowa nie zostanie podpisana w takim kształcie jak on to proponuje, to transakcji nie będzie i cześć, sorry!

Przy okazji dowcip:
- wiecie, co robi murzyn z białą kobietą w jednym lóżku? 
- Wciska ciemnotę 😂

I tutaj stanąłem przed pewnym problemem. Wiedziałem, że taka umowa jest po prostu bezprawna (chodzi tutaj o popularne ostatnimi czasy w Niemczech pojęcie tzw. niedozwolonych klauzul, czyli do umowy nie możesz sobie wpisać co ci się podoba, bo sąd to podważy). Mój klient, manager dużego przedsiębiorstwa także szybko się zorientował w czym rzecz. Ale po pierwsze, on już zdążył się na tą TE-szóstkę "napalić", ja zaś mając już całkiem spore doświadczenie w swojej branży, szybko przypomniałem sobie sytuację sprzed lat, gdy moje prawne i konsumenckie rozeznanie na tyle wystraszyło innego handlarza, że z miejsca chciał on zrezygnować ze sprzedaży. Bo, moi drodzy czytelnicy, w takiej umowie nie chodzi o to kto ma rację, tylko o to, żeby kupującego od razu (najlepiej pisemnie) zniechęcić do domagania się swoich praw w przypadku gdy coś pójdzie nie tak. A gdy kupiec jest zbyt świadomy, wówczas z punktu widzenia przedsiębiorcy roztropnym jest poczekać na następnego. Myślę zresztą, że gdyby auto okazało się nie daj Boże gorącym kartoflem, to nawet z taką umową i z odpowiednim papierkiem od prawnika można by je zwrócić.   

To jeszcze wyjaśnijmy sobie jaka jest różnica pomiędzy gwarancją a rękojmią z punktu widzenia zakupu używanego samochodu w Niemczech. Otóż gwarancję należy rozumieć jako dobrowolne zobowiązanie sprzedawcy do usunięcia usterek w zakupionym pojeździe, podczas gdy rękojmia to określony ustawowo obowiązek przedsiębiorcy handlującego samochodami wobec osoby, która prywatnie nabywa pojazd. Nie ma tu znaczenia skąd przybywa kupiec, decydujące jest prawo kraju sprzedaży, zresztą jesteśmy w Unii Europejskiej. Pamiętajcie również, że handlarzem w rozumieniu tych zapisów będzie także lekarz, hydraulik, prawnik czy architekt, którzy sprzedają swój firmowy samochód.

Wracając do tematu, klient umowę podpisał, ja wynegocjowałem, by znalazł się w niej także zapis, że sprzedawca na swój koszt założy na auto opony zimowe, które kupiec przywiezie ze sobą (w Niemczech taka usługa to nie mniej niż 120€!). Cena samego samochodu obniżona nie została, w zamian sprzedawca zobowiązał się pokryć koszty firmy, która pośredniczy w rejestracji (to koszt ok. 100-150€ w przypadku tablic 5-cio dniowych) oraz wykonać nowy przegląd TÜV (który i tak musiał zrobić, bo auto nie miało aktualnego).  

Na razie mamy happy-end, mój klient w następnym tygodniu po opisywanej tu wizycie pojechał samochód odebrać, wrócił nim do domu i jest zadowolony. Dlaczego nie zabrał go od razu? Ano dlatego, że chciał wrócić na kołach, do tego potrzebne są tablice, te wyrabia się w wydziale komunikacji, a wydziały komunikacji w czasach mniemanej zarazy pracują w zmienionym reżimie, to jest z koniecznością rezerwacji terminu (np. na kilka tygodni naprzód), albo tylko poprzez firmy pośredniczące, wszystko zależy od landu czy okręgu. Tak było w tym przypadku, o czym wiedziałem zawczasu, ponieważ mam w zwyczaju w interesie moich klientów obdzwaniać nie tylko sprzedających, ale także lokalne urzędy, tak by wszystko w dniu zakupu poszło jak po maśle.





piątek, 5 lipca 2019

Scirocco w Hartha

Wśród moich klientów sporą część (około połowy) stanowią ludzie, którzy żyją w Niemczech. To może się wydawać dziwne, w końcu powinni sobie sami poradzić, jednak to, że ktoś pracuje w Niemczech, nie oznacza, że swobodnie się w języku niemieckim porozumiewa, w szczególności gdy jeszcze chodzi o sprawy urzędowe. I dziś historia pewnego 19 latka z Krakowa, który pracuje w Bawarii w magazynie dyskontu spożywczego Netto, a który upatrzył sobie wymarzonego VW Scirocco niedaleko od Drezna, w związku z czym postanowił z mojej pomocy skorzystać. 



Wylądowaliśmy na wiosce, na dziedzińcu gospodarstwa oczekiwał już biały bolid. Rocznik 2009, przebieg 212.000km, silnik 2.0 TDI, trzeci właściciel, bezwypadkowy, lakierowana maska -  tyle wiedzieliśmy wcześniej. Cena z ogłoszenia 7900€. Zbijania ceny przez telefon nie było, właściciel, rocznik 1988, wszystkie papiery zostawił matce, która auto w jego imieniu nam pokazała. Pomiar lakieru wszędzie wykazywał ok. 240 mikrometrów, co mnie zdziwiło, ale nie niepokoiło. Widać różne marki i modele dostają powłokę lakierniczą różnej grubości, jednak ważne, by ta grubość była wszędzie proporcjonalna lub przynajmniej symetrycznie identyczna (czyli mierząc np. lewe drzwi kierowcy porównujemy pomiar z prawymi drzwiami pasażera, lewy błotnik z prawym itd.). 

Ze względu na stan 6 letnich opon połączyłem się z właścicielem i zaproponowałem cenę 7500€. Nie było jednak dyskusji, ponieważ ten uważał, że na tych oponach jeszcze sporo można przejechać. Stanęło na cenie 7700€. Nasz młody kupujący zaczął auto jeszcze wnikliwiej oglądać i odkrył skazę na blasze i lakierze na błotniku tył/lewa strona. Wyglądało to nieciekawie a od wewnętrznej strony pokazała się już rdza. Jednak trzeba było dopiero światła słonecznego pod odpowiednim kątem, żeby ta skaza stała się dobrze widoczna. Zaślepki na podnośnik obok tego miejsca nie dało się normalnie otworzyć, niechcący ją wyłamałem i okazało się że jest amatorsko przyklejona na stałe do progu, ponieważ połowa zaczepów wyłamała się już wcześniej. Stało się to dla matki właściciela naturalnie doskonałą okazją by zarzucić nam uszkodzenie samochodu. Jednak wtedy odezwał się we mnie choleryk i podniesionym tonem powiedziałem do niej, żeby takich insynuacji nie probowała robić, ponieważ zaślepka ta ma się normalnie otwierać. 

Biorąc więc pod uwagę skazę blacharską na prośbę kupującego jeszcze raz połączyłem się z właścicielem telefonicznie i powiedziałem że wobec nowych odkryć kupujący oferuje 7500€, albo znikamy. Odpowiedział, że możemy znikać. To słysząc kupujący polecił mi zapytać, czy 7600€, będzie ok, jego pytanie więc niechętnie przetłumaczyłem, mając świadomość, że tą partię negocjacji właśnie przegraliśmy, jeśli nawet nie kryjemy desperacji. Wydaje mi się jednak, że gdy 19 latek kupuje fajne auto, nie będzie przejmować się takimi szczegółami jak konsekwentna taktyka negocjacji. Mówiąc wprost, chodzi tu o tzw. napalenie. Wobec tego poprosiliśmy o papiery, by z nimi jechać do miasta po tablice - auto stało wyrejestrowane. Matka właściciela zażyczyła sobie całej kwoty jako kaucja, właściciel zaś stwierdził przez telefon, że wystarczy jeśli ktoś zostawi swój dowód osobisty. Wtedy matka sobie wymyśliła, że dowód mam zostawić ja, ponieważ jestem najstarszy i w dodatku mówię po niemiecku. Komedia, ale tak zrobiłem. 


W miejskim urzędzie wzięliśmy numerek, jednak przed nami oczekiwały 24 osoby, czyli tłum ludzi. Wystarczyło to, by nie wyrobić się z załatwieniem sprawy przed urzędniczą przerwą obiadową i musieliśmy między 12-13 znaleźć sobie inne zajęcie, czytaj: pójść na kebab. Zaskoczyła mnie kwota do zapłacenia za ubezpieczenie do tablic eksportowych na dwa tygodnie, które to ubezpieczenie kupiliśmy w firmie wytłaczającej tablice w budynku obok. Koszt ubezpieczenia wyniósł 70€ czyli mniej niż kosztuje to w internecie! Tego się zupełnie nie spodziewałem. 

Po historii z renault espace z Bawarii, którą kiedyś już opisywałem, obawiałem się, że urzędnik rejestrujący auto na wywóz będzie chciał zobaczyć samochód i porównać numery nadwozia i silnika. Przypomnę, że samochód został daleko. Obawy okazały się jednak niepotrzebne, nikt auta widzieć nie chciał i jeszcze raz się potwierdziło, że land Bawaria jest, że się tak wyrażę, niemiecki do kwadratu i obowiązują tam zupełnie inne porządki. Wróciwszy już z tablicami dokonaliśmy jazdy próbnej i auto zostało kupione za 7700€. 

Wracając z kupującym jego nowym nabytkiem sporo rozmawialiśmy, zdradził mi, że nie znając mnie i chcąc jakkolwiek upewnić się co do mojej uczciwości, tego bloga wcześniej w całości przeczytał i że chronologicznie pierwsza opisana na nim historia pewnego forda mondeo, a w szczególności to, jak mając wgląd w papiery odnalazłem poprzedniego właściciela i nawet udało mi się z nim porozmawiać przez telefon, brzmiała niesamowicie, wręcz podejrzanie (tą jego niekorzystną dla mnie konstatację zrównoważyły kolejne opisane przeze mnie historie, które jednakowoż ponoć pojawiają się zbyt rzadko - pracuję nad tym :).  Ponieważ jednak tamta historia jest - jak wszystkie - w całości prawdziwa, pozwólcie, że nie będę jej podrasowywać na minus tylko po to, by brzmiała bardziej wiarygodnie.

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Tiguan w Zeitz

Pytacie często, o ile można obniżyć cenę samochodu w drodze negocjacji z dealerem, więc dziś historia pewnego VW Tiguana z 2014 roku z miejscowości Zeitz, który został zaoferowany za cenę 17.890€ przez autoryzowany salon VW. Przez telefon udało mi się cenę zbić do żałosnych 17.700€ (argument jadącego z daleka - z Polski - kupca), w cenie miał być zrobiony przegląd TÜV. Po przybyciu z klientem z Wielkopolski na miejsce pracownik salonu nie chciał słyszeć o dalszych negocjacjach cenowych, wydał kluczyki i załatwił formalności związane z jazdą próbną. Mój klient przybył z żoną i wprost stwierdził, że nie ma w naturze szukać kwadratowych jajec, samochód mu się podoba i ogólnie git.


Przyglądając się dokładniej zauważyłem, że opony tylne są z roku 2014 i są do wyrzucenia, biorąc pod uwagę głębokość bieżnika. Natomiast na przedniej osi lewa opona była z roku 2014 a prawa z 2017, były od różnych producentów i miały gołym okiem widoczną różnice w głębokości bieżnika. Sprzedawca wezwał więc kolegę z działu "opony", który przybiegł z miernikiem i orzekł, że wszystko jest w najlepszym porządku, różnica na wskaźniku jest jakaś nieistotna a w ogóle to jeśli ich warsztat (mający oczywiście uprawnienia od TÜV albo Dekry) przepuści auto na przeglądzie to znaczy, że jest ok. Zaś sam gotujący się powoli sprzedawca-choleryk zawyrokował, że opony przednie wymieni tylko, jeśli TÜV (kolega zza ścianki...) tego zażąda. A w ogóle to albo bierzemy taki albo nie bierzemy w ogóle, on wszystkiego na nowe nie wymieni, bo jak chcemy nowy to musimy kupić nowy i tyle. Na moją uwagę, że TÜV nas nie obchodzi, bo tu chodzi o bezpieczeństwo no i jego reputację, odpowiedział, że opony jednej osi wcale nie muszą być ani tak samo zużyte, ani tej samej marki i rocznika (niemiecki automobilklub ADAC zaleca opony na jednej osi od tego samego producenta, ten sam rozmiar, rocznik i zużycie). Oprócz tego uszkodzony był lekko skórzany boczek fotela kierowcy, ale uznajmy to za szczegół, który w negocjacjach nie miał znaczenia.

Ostatecznie stanęło na cenie 17.700€ z wymianą tylnych opon na nowe oraz nowym przeglądem. Na mocy umowy opony przednie miały zostać wymienione jeśli zażąda tego przeprowadzający przegląd. Ale o dziwo nie zażądał :) Co zyskał klient zabierając mnie ze sobą do Zeitz? Nowe tylne opony na niskoprofilowe felgi 19". Podsumowując: negocjacje z doświadczonym sprzedawcą niemal zawsze niewiele przynoszą.

wtorek, 6 marca 2018

Opel Insignia w Bovenden





Dziś historia pewnego starszego pana z Krakowa, który upatrzył sobie opla insignie (benzyniaka -bardzo słusznie) u handlarza. Handlarz był z rodzaju tych opalonych, co stwierdziłem przez telefon. To jednak nie odstraszyło mojego klienta i słusznie, bo samochód był jak się okazało w porządku - zresztą mam wrażenie, że opalonym handlarzom nie chce sie pracować ani nad wyszykowaniem pojazdu, ani nad kręceniem licznika i innym kamuflarzem, to jest walka o przeżycie i kto szybciej kupi coś na handel (i przy odrobinie szczęścia szybko sprzeda) ten w ogóle kupi i po prostu się utrzyma. Więc samochód był przywieziony z miasta 300km dalej, nie był wyszykowany i odpicowany ale miał nawet jakieś zimówki na pace i w schowku zeszyt serwisowy, który pięknie wszystko rozjaśniał.

Zorganizowałem całe spotkanie i przejazd na miejsce moim samochodem, klient przyjechał świtem pociągiem do Drezna, ruszyliśmy w drogę. Jak na starszego, doświadczonego człowieka przystało, klient zawczasu wszystko sobie pięknie zaplanował - nie chcąc szwendać się po dworcach z kupą gotówki po kieszeniach przeszedł się do swojego banku w Polsce, założył specjalne konto €, upewnił się kilka razy, że bez problemu wypłaci sobie pieniążki w bankomacie na terenie Niemiec, wpłacił sobie na to konto pieniądze i dziarsko ruszył po samochód. O tym wszystkim niestety nie wiedziałem, myślałem, że jak większość klientów jedzie normalnie z gotówką. Nie zdążyliśmy wyjechać poza Drezno kiedy tak od słowa do słowa ta sprawa wyszła. Zrobiło mi się słabo (wiadomo, że przy takiej odległości z dowozem moja usługa nie jest tania więc jest w moim interesie, żeby klient wrócił nowym autem a nie pociągiem) i powiedziałem mu od razu, że będą kłopoty, bo nawet ja mieszkając w Niemczech i mając tu przez lata kilka kont bankowych nie jestem w stanie na zawołanie wypłacić sobie z bankomatu czy w dowolnej filii 6,5 klocka.

Skończyło się tak, że 50km przed celem obdzwoniłem placówki bankowe (okazało się że bank XYZ w Polsce to wcale nie to samo co bank XYZ w Niemczech, pomijając, że XYZ dokonał fuzji z bankiem ABC więc dupa zimna), potem telefonicznie naiwnie wypytałem handlarza, czy da się zapłacić za auto przelewem (oczywiście, że się nie da, bo każdy opalony handlarz najczęściej jest takim półoficjalnym handlarzem, a w każdym razie jego dochody na pewno takie są, więc zostawianie śladów w systemie bankowym byłoby nierozważne). 10km przed celem, w Getyndze w centrum handlowym zaatakowaliśmy 2 bankomaty, z których mój klient jakimś cudem wycisnął w sumie 3000€, usiłując się jednocześnie telefonicznie dowiedzieć od swojego banku w Polsce, co to ma wszystko znaczyć. Jednak bank nie miał do siebie żadnego zarzutu i to jest chyba standard. To zresztą jeden z powodów dlaczego nie mieszkam w Polsce - wszechobecna niesolidność, niesłowność, burdel, przekręt, oszustwo i naciąganie ludzi, nie chronionych przez państwo. 3000€ to było naturalnie za mało. Powie ktoś, że powinienem uprzedzić klienta. Ale postawcie się w mojej sytuacji: klient jedzie sam do obcego kraju, ma się spotkać z obcym człowiekiem (czyli ze mną) w obcym mieście, a ten obcy człowiek go namawia, żeby koniecznie miał przy sobie kasę w gotówce - dla mnie takie namawianie byłoby mocno niezręczne.

Zahaczamy jeszcze 2 inne bankomaty, które odmawiają współpracy (choć są sprawne :), wreszcie trafiamy na ubitą ziemię do opalonego handlarza. Robimy jazdę próbną, auto jest ok, klient proponuje opalonemu wpłatę zaliczki 1000€ i podpisuje umowę, którą zawczasu przygotowałem. Jak to mam z zwyczaju angażuję się emocjonalnie i domagam się od opalonego jakiegoś kwitka wpłaty tej kasy, więc kwitek nam w końcu daje, ale o jakiejkolwiek pieczęci możesz zapomnieć. Reakcją jest standardowa gadka, że "my tu sprzedajemy masę aut za dużo większe pieniądze więc o co ci chodzi". No, ale klient jest dużo starszy ode mnie, nie chce żadnych kłótni czy problemów i nie jest tak pryncypialny jak ja. Więc i ja odpuszczam. A klient zapowiada się na za tydzień po odbiór auta, transport ma sobie zorganizować we własnym zakresie (blablacar itp) a opalony ma mu nawet pomóc w formalnościach w urzędzie na miejscu.

Tydzień później klient prosi jednak o pomoc i ponowną wspólną podróż do Bovenden, bo nie poradził sobie inaczej. A więc jedziemy, tym razem z gotówką. Na miejscu klient próbuje jeszcze o parę rzeczy do samochodu dopytać, jednak opalony robi wielką łachę, jest strasznie niezadowolony, że nie dość, że musiał tydzień trzymać auto na placu, to jeszcze klient ośmiela się go pytać gdzie jest zmieniarka płyt CD. A w ogóle to on ma klientów (!) i musi lecieć. Czuję, jak gotuje mi się krew, staję przed opalonym i chcąc zadrwić sobie z niego mówię podniesionym głosem: "ty handlarz, ja klient", celowo imitując łamany niemiecki opalonych handlarzy w Niemczech (choć akurat jego niemiecki był niezły, ale czasem menda ze mnie). Opalony idzie, przychodzi jego koleś, który opalony nie jest bo z Serbii, i zaczyna się gra w dobrego i złego policjanta. Że tak naprawdę to kolega ma problemy osobiste, że nawet on wspólnik z nim już nie wytrzymuje i takie tam brednie. Jedziemy do urzędu i załatwiamy formalności, klient wraca do domu autem i jakiś czas później przysyła mi fotografię już zarejestrowanego w PL samochodu, którą widzicie powyżej tego wpisu. Kurtyna.









poniedziałek, 27 marca 2017

Toyota Starlet w Neuruppin





Chyba nie wspominałem jeszcze, że nie uznaję innych marek samochodów niż Toyota i Lexus. Naturalnie, mam też uznanie dla np. Subaru, ale generalnie jeżdże toyotami, obecnie już szóstą. Moja pierwsza Toyota w dawnych czasach studenckich to był model Starlet, auto z roku 1995, które przejęła ode mnie matka w roku 2007. Do roku 2017 zdążyła tym samochodem zrobić dwie stłuczki, wjazd w bramę, wgniecenie drzwi. O takich rzeczach jak wymiana oleju czy inne czynności konserwujące litościwie nie wspominam, bo ich nie było. W międzyczasie zastrajkował alternator i przewody hamulcowe. Matka czekała jednak na poważniejszy pretekst do zezłomowania tego auta i zakupu czegoś nowszego i równie dobrego ale już ze wspomaganiem kierownicy. Jednak auto uparło się jeździć i jeździć bez awarii. W końcu niedawno auto kupił za 1000 PLN jakiś desperat, który rozwalił swoje auto a potrzebował coś na dojazdy do pracy - po dwóch tygodniach stwierdził, że jest bardzo zadowolony. Przyszła pora coś matce znaleźć.

Jako kobieta - wiadomo - chciała, żeby auto było w miarę ładne. Wspominała coś o yarisie. Ja zaś uważałem, że nie powinna za dużo inwestować i starlet będzie ok. Skubańce trzymają cenę mimo wieku, ale ja znalazłem ogłoszenie z egzemplarzem za 700€. Fatalne 3 zdjęcia (jedno przód i dwa wewnątrz, które nic nie mówiły) i żadnych innych więcej. Zadzwoniłem, wypytałem, pojechałem.




Samochód sprzedawała rozwódka o NRD-owskiej (czytaj: posowieckiej) mentalności, która była trzecim właścicielem. Umówiliśmy się w wydziale komunikacji, gdyż jasne było, że do jazdy próbnej będą potrzebne tablice (bo auto wyrejestrowane). Głowiłem się, czy zaryzykować zakup ubezpieczenia do tablic 5-dniowych w internecie czy normalnie w budzie przy wydziale, tam gdzie również wytłaczają tablice. Na wszelki wypadek zaszedłem do budy zapytać o koszty: 75€ ubezpieczenie z zieloną kartą, 19€ tablice. Ubezpieczenie kupione online to tylko ok. 38€ (czyli połowa!), jednak bałem się, czy nie będzie jakiegoś opóźnienia w przysłaniu numeru tego ubezpieczenia, który później podaje się urzędnikowi przy rejestracji. Zaryzykowałem. SMS z numerem przyszedł w ciągu 10 sekund. Udało się.

Z tablicami pojechaliśmy razem obejrzeć auto, które właścicielka wstawiła gdzieś na podwórko u znajomego (w Niemczech nie parkuje się na publicznej ulicy auta bez tablic). Samochód w ładnym stanie, jedynie maska miała jakąś dużą plamę, prawdopodobnie po naklejce. Najbardziej szokujące było dla mnie, że w kwocie 700€ babka oddawała auto, które w październiku 2016 dostało nowe opony całoroczne Vredestein (rocznik 2016, wartość samych opon wg. rachunku - ok. 212€), nowe świece, nowy filtr paliwa, nowy olej, a w roku 2013 nowy rozrząd. W dodatku gołym okiem widziałem, że jest nowy wydech od sondy lambda, młode sworznie wahacza a jeszcze babka zapewniała, że chłodnica ma może 3 lata. Pomierzyłem lakier, wszystko symetrycznie (tzn. błotniki, maska, drzwi, klapa po 90 μm, błotniki tył lewa i prawa po ponad 200 μm), zachowanie na drodze super, żadnych odgłosów z zawieszenia, żadnej rdzy! Ani na nadkolach, ani na progach, ani na krawędziach drzwi, zero!! Jedynie od spodu trochę na elementach zawieszenia. I to wszystko w samochodzie z pierwszą rejestracją z 1997 roku i przebiegiem 170 tys. km!! Do tego elektryczny szyberdach, który działa jak nowy. Babka miała już gotowy formularz umowy, ale jakoś ją namówiłem na mój dwujęzyczny. Zdecydowałem, że biorę to auto i usłyszałem: ok, no to 750€! Wkurzyłem się, babka nie odpuszcza, ja mówię, że w ogłoszeniu było 700€ i nie ma dyskusji. Odpuściła. Ufff! Zrobiliśmy umowę i do widzenia.

Przy tej okazji jak zwykle nauczyłem się kilku rzeczy: po pierwsze, fatalne zdjęcia w ogłoszeniu sprawiły, że nikt mnie nie ubiegł w zakupie. Gdyby trochę się postarała, mogłaby smiało wystawić to auto za 500€ więcej i miałaby telefony od zainteresowanych. Po drugie, stara rozwiedziona baba nic w samochodzie sama nie zrobi, np. nie wyjmie przed sprzedażą dobrego akumulatora albo nie zdejmie kół z nowymi oponami dobrej marki na oryginalnych alufelgach i nie sprzeda osobno na ebay'u, a ze wszystkim innym poleci do serwisu i już oni ją tam przekonają żeby bez potrzeby wymieniać jakieś rzeczy (przykładem niech będzie wydech: doświadczeni wiedzą, że w toyotach z tamtych lat nie wymienia się wydechu tylko się stary łata, bo wiadomo, że taki połatany przeżyje niejeden nowy nieoryginalny). Czyli dobrze jest kupować auto od samotnej baby, bo jest ze strachu lepiej (albo może częściej) serwisowany. Po trzecie, warto kupować co się da przez internet i nie trzeba się bać, bo oszczędności są potężne (jak choćby z tym ubezpieczeniem). No i po czwarte przypominam hasło reklamowe, które bardzo mi się kiedyś spodobało: "używana toyota to wciąż toyota". Naturalnie dzisiejsza toyota zeszła na psy, ale po pierwsze wciąż jest to samochód lepszy niż konkurencja a po drugie rozpiszę się na ten temat kiedy indziej.

poniedziałek, 6 marca 2017

Espace w okolicach Norymbergii


Zwrócił się do mnie urzędnik z Warszawy, który upatrzył w okolicach Norymbergii (Bawaria - mój ulubiony region gdy chodzi o poszukiwania dobrego samochodu) Renault Espace z dwulitrowym dieslem.


Dwóch właścicieli, a właściwie to jeden, bo użytkownik firmowego samochodu służbowego odkupił go po prostu od swojej firmy pod koniec leasingu. Przebieg 229 tys. km, bezwypadkowy, ogumienie letnie i zimowe w znakomitym stanie i niestare. Uzgodniona cena 4.800€. Sprzedawał bardzo uprzejmy i otwarty facet po pięćdziesiątce (mam na myśli wiek) - wręcz gaduła. I dobrze - gdyby to był handlarz, nie dowiedziałbym się nic. Tu jednak miałem już na etapie rozmowy przez telefon niemal pełny obraz sytuacji i mogłem klienta zapewnić, że oferta jest uczciwa. Naturalnie do weryfikacji na miejscu. Przy okazji tego zakupu jak zwykle nauczyłem się czegoś nowego. A nawet wielu nowych rzeczy.

Było jasne, że dobre auto może momentalnie zniknąć. Ale sprzedający nie oczekiwał żadnej zaliczki, poprosił jedynie o wypełnienie danymi kupującego formularza umowy i przesłanie skanu. Oczywiście taką umowę bez podpisu można sobie spuścić w sedesie, jemu jednak taka wystarczyła i poczekał na mojego klienta dwa tygodnie.

Auto czekało wypucowane w dużej szopie, mnie zmartwiła duża przyczepa kempingowa w tylnej jej części (auto miało hak). Właściciel powiedział wprost, że ciągał autem tą przyczepę. W czasie jazdy próbnej, tak jak się tego spodziewałem, okazało się, że sprzęgło wysoko bierze.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że auto jest rzeczywiście bezwypadkowe. Gdy jednak wyciągnąłem swój miernik do lakieru, mogłem zmierzyć tylko wartość na tylnych błotnikach i dachu. Ku mojemu zaskoczeniu w Espace wierzchnia warstwa drzwi, klapy, maski czy przednich błotników nie jest wykonana z blachy. Pomiar dachu i tylnych błotników pokazał w okolicach 220 μm. Krawędzie drzwi były troche poobijane, poza tym ideał. Pod maską niespodzianki. Płynu chłodniczego było grubo poniżej minimum (na dnie zbiorniczka), oleju na poziomie minimum, w dodatku czarny (kto by zgadł, że bagnet pomiarowy jest zintegrowany z korkiem od wlewu?), na dnie komory silnika pod paskiem klinowym na osłonach jakieś zapocenie. Gdybym zobaczył coś takiego w ktorejś z moich toyot (a miałem ich sześć), zepchnąłbym auto do jeziora. Co do jakości renault i innych francuzów nigdy nie miałem złudzeń. Ale klient wydawał się zdecydowany.

Jazda próbna odbyła się od razu w kierunku banku i wydziału komunikacji w sąsiednim mieście powiatowym. Przed samym bankiem podpowiedziałem mu jeszcze, że możemy spróbować zbić z ceny. Sprzedającemu zacząłem tłumaczyć, że sprzęgło, że płyn chłodniczy, że olej, wicie rozumicie.... O sprzęgle nie chciał słuchać - twierdził, że działa i nie ma co szukać kwadratowych jajec. Z tytułu pozostałych rzeczy urwałem 100€. Kwota do zapłacenia w banku 4.700€.

Istne jaja były w wydziale komunikacji. Właściciel wyrejestrował auto i za jednym zamachem chcieliśmy od razu w tym okienku okienku dokonać rejestracji na wywóz. Zapytałem, czy jest możliwość uzyskania tablic krótkoterminowych, z żółtym paskiem (pamiętając o przepisie wedle którego takie tablice są głownie dla przewozu wewnątrz Niemiec i dla osób z niemieckim meldunkiem). Odpowiedzią było pytanie urzędniczki: "A gdzie teraz stoi samochód?". Samochód stał na parkingu tego urzędu, w końcu nim przecież przyjechaliśmy. Urzędniczka pospieszyła z wyjaśnieniem, że ich urząd jest odpowiedzialny za auta w całym powiecie a za auta w mieście jest odpowiedzialny inny wydział 5 minut drogi stąd. Czytaj: gdybyśmy odjechali 3 kilometry, wrócili na piechotę bez auta i zadali takie samo pytanie, wszystko byłoby w najlepszym porządku. Kiedy tak ze sprzedającym zastanawialiśmy się, czy ta kobieta jest poczytalna, ona zdecydowała się pójść nam na rękę i załatwić pomyślnie sprawę. Tymczasem kupiec zdecydował się jednak na droższe tablice wywozowe (z czerwonym paskiem - 9 dni). Różnica w cenie: 91€ wobec 133€ ubezpieczenie + blachy na niekorzyść wywozowych. Właściwie to nawet większa różnica, bo do tablic czerwonych jeszcze dochodzi podatek, a do żółtych nie. No, ale podatek pobiorą sobie później a teraz mieliśmy inny problem.

Babka stwierdziła, że musi sprawdzić to auto, założyła kurtkę, wzięła parasol i dziarsko ruszyła na zewnątrz do samochodu. Okazało się, że musi sprawdzić wybity numer VIN w komorze silnika. Więc rzuciliśmy się wszyscy do szukania, ale numeru nie ma. Zerknąłem na słupek B od strony pasażera, tam był pierwszy. Drugi pod szybą przednią od strony kierowcy, jakby pod gumą wycieraczki. Instrukcja obsługi nie wymieniała żadnych innych miejsc, gdzie można odnaleźć ten cholerny numer. Ale babka się uparła, że ma on być wybity w komorze silnika, bo ona ma takie wytyczne. Zaczęła dłubać paznokiem przy uczczelce pod szybą. Baliśmy się, że coś uszkodzi. Babka poprosiła o śrubokręt, kupiec pobladł, babka nie ustępowała, ja ze sprzedającym patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. W końcu po paru minutach beznadziejnej dyskusji wspolnymi siłami uszczelkę na maksa podważyliśmy i odnalazł się wytłoczony numer.


Sprzedawca skomentował to uprzejmym przypuszczeniem, że może funkcjonują jeszcze stereotypy typu: auto jedzie do Polski, no to pewnie jest kradzione. Dodał, że jego znajomi, dowiedziawszy się, że sprzedaje samochód Polakowi, błagali go by miał głowę na karku i posprawdzał przynajmniej, czy aby banknoty € nie są sfałszowane.




poniedziałek, 19 grudnia 2016

Mondeo 2.0 w Dreznie

Zgłosił się do mnie klient, który znalazł w Dreźnie Forda Mondeo z benzynowym silnikiem 2.0. Auto było oferowane przez handlarza za 3999€. Mój klient dzwonił do handlarza dzień wcześniej i dopytywał o numer nadwozia i inne.




Na jego zlecenie podjechałem obejrzeć. Od początku było wiadomo, że jest to jakiś turek, a na miejscu wszystko się potwierdziło - klasyczna mordownia z biurem w kontenerze, wokół wysypany żwir i gęsto ustawione samochody, które najprawdopodobniej klienta w Niemczech już nie znajdą. A więc eksport.

Dostałem kluczyki, obejrzałem, niby wszystko ok, ale było pare kwestii do dalszej opieki. W każdym razie w książce samochodu był wpisany pierwszy numer rejestracyjny z dalekiego powiatu spod granicy z Francją, ten sam numer na "ekologicznej" naklejce na przedniej szybie. Było więc jasne, że auto jest z 1. ręki z bogatego regionu. A więc dobra nasza.

Ale pomiar lakieru wykazał malowanie prawa przód, błotnik, drzwi, maska. Grubość na poziomie 260 mikrometrów, w porównaniu do 90-160 w innych miejscach. Prowadzenie było gumowe, trochę ściągał na lewo, huczało łożysko.

Teraz najciekawsze: zapytałem o elastyczność cenową. Ku mojemu zdziwieniu handlarz stwierdził, że jak na eksport to na dzień dobry opuści cenę do 3500€. To aż 500€!! Następnie dodał: "nie wiem jaki macie układ, ale przekaż swojemu znajomemu, że opuściłem do 3700€, 200€ będzie dla Ciebie jeśli kupi". Jeśli jeszcze miałem jakieś złudzenia co do uczciwości tego gościa, teraz je straciłem bezpowrotnie.

W kanciapie były do wglądu dokumenty, ale nie mogłem ich dla klienta sfotografować - "ochrona danych" - pitu pitu. Co mogłem to sobie spisałem, a książkę serwisową, która leżała w schowku, wcześniej dla klienta sfilmowałem, jak cały samochód. Więc miałem już imię i nazwisko oraz przybliżony adres pierwszego (i jedynego) właściciela. To była 1/4 sukcesu. Pełny sukces byłby, gdyby:
- udało się odnaleźć jakiś kontakt do niego;
- gdyby udało się z nim jak najszybciej połączyć, w końcu klient za chwilę ma pociąg z Warszawy do Drezna i chce coś wiedzieć;
- gdyby w ogóle chciał rozmawiać; w końcu ten samochód to dla niego już historia i po co mu jakieś problemy?
- byłoby wprost bosko, gdyby jeszcze powiedział, za ile oddał samochód handlarzowi.

Niewarygodne ale prawdziwe: przez internet znalazłem w jakiejś książce telefonicznej online jego numer KOMÓRKOWY! Zdarzało mi się wcześniej wielokrotnie namierzyć poprzedniego właściciela, ale nigdy nie było to tak proste. W dodatku ludzie z tamtego regionu (Badenia) są wyjątkowo pomocni i oddani, taki był też ten człowiek. Wyśpiewał wszystko, że mianowicie miał wypadek na skrzyżowaniu, że wpadł w dziure i urwał koło, poza tym nie miał z tym samochodem problemów a wszystkie naprawy były przeprowadzone w lokalnych porządnych punktach. Następnie zapytał, za ile auto jest teraz wystawione. Odpowiedziałem jak jest i postanowiłem kuć żelazo póki gorące:

     - pozwoli Pan, że teraz ja zapytam, za ile Pan go sprzedał?
     - nooooooooo, za 1500€. Ale jakby co, nic nie mówiłem!

Transakcję skutecznie odradziłem klientowi i na szybko przedstawiłem inne ciekawe propozycje. To oznacza, że nie przyjechał kupić, więc nie sprzedałem mu mojej usługi następnego dnia. Nie dostałem też doli od handlarza. Być może w sumie 300€ przeszło mi koło nosa. Ale jest mi z tym dobrze.